Aktualności
„Kilka dziewczyn” w opiniach recenzentów
14/12/2018
Spektakl Kilka dziewczyn w reżyserii Bożeny Suchockiej oceniają recenzenci i teatralni blogerzy:

„Mężczyzna grany przez Małeckiego kłamie, by za chwilę powiedzieć prawdę w bardzo charakterystyczny sposób: często niemal na jednym oddechu, jedno unieważnia wtedy drugie i łatwo jest uciec w następne kłamstwo – podane zresztą z absolutną pewnością jako niepodważalna prawda. W kłamstwie jest geniuszem improwizacji. Uderzające jest w tej postaci podejście do ludzi: są jak narzędzia, którymi mężczyzna posługuje się dla osiągnięcia swoich celów. [...] Kim jest mężczyzna stworzony na małej scenie przez Grzegorza Małeckiego? Pozornie miły, czarujący, w rzeczywistości manipulant bez najmniejszych wyrzutów sumienia wykorzystujący ludzi, wchodzący jedynie w płytkie relacje oparte na eksploatowaniu oddanych i ufających mu osób, głęboko nimi gardzący i traktujący je czysto przedmiotowo, patologiczny kłamca z chaotycznym życiem intymnym, jednostka świadoma norm etycznych, a zarazem świadomie je depcząca, uparcie powtarzająca najgorsze uczynki. Sądzę, że słynny amerykański psychiatra, doktor Hervey Cleckley, autor słynnej swego czasu książki Mask of Sanity, obejrzawszy rolę Grzegorza Małeckiego, bez cienia wątpliwości wydałby diagnozę: podręcznikowe studium osobowości dyssocjalnej, zwanej w skrócie psychopatią – i polecił przedstawienie Suchockiej wszystkim studiującym psychiatrię kliniczną.”
„...minimalistyczna scenografia Agnieszki Zawadowskiej: «dizajnerska» sofa o dość wymyślnym kształcie, fotel, kilka butelek z trunkami pod lewą ścianą sceny, a więc zamarkowany barek, zastawka z fioletowymi świetlówkami, świecącymi zimnym blaskiem pomiędzy kolejnymi scenami przedstawienia. Nic poza tym. Szkicowość tej teatralnej przestrzeni, jej umowność każe myśleć, że to nie jest wspominany w tekście hotelowy pokój nr 127 – niegdysiejsze miejsce erotycznych «triumfów» bohatera sztuki, ale szczególne laboratorium, w którym bada się ludzką psychikę, wystawiając ją na okrutne próby pamięci konfrontowanej z teraźniejszością. Przedstawienie Bożeny Suchockiej imponuje rzeczą nieczęstą już na naszych scenach: precyzją i intensywnością scenicznego dialogu, oszczędnością scenicznych efektów. To jest teatr nieoszczędzający ani aktora, ani widza, ale jego bezwzględność polega nie na epatowaniu widza tanią brutalnością (to też przećwiczyliśmy dwie dekady temu, niewiele z tego zostało…), ale na przypomnieniu wagi scenicznego dialogu – obnażającego postaci okrutniej niż najbardziej drastyczne pomysły przeszłych, teraźniejszych i przyszłych skandalistów. Ani to zatem nowoczesny Don Juan, ani komedia, ani bulwar. Przedstawienie niezwykle szlachetne, choć i brutalne, i pozostawiające głęboki dyskomfort. Przedstawienie–przestroga” – Tomasz Mościcki analizuje spektakl w wortalu Teatralny.pl. Czytaj więcej →
„To przedstawienie jest głosem w odwiecznej rozmowie na temat natury męsko-damskich relacji. Na ile decydują tu wyroki nie dającej się modelować ani poprawiać chemii, a na ile powinniśmy je poddawać moralnym rygorom. Krótko mówiąc, czy można się odkochać? Ile razy w życiu można? A czy to odkochiwanie się powinno podlegać jakimś dodatkowym regułom? Przyzwoitości? Dobrego smaku? Czegoś jeszcze? [...] Wystawione to zostało przez Bożenę Suchocką prościutko, klarownie, ze śladową scenografią (Agnieszka Zawadowska) i muzyką (Agnieszka Szczepaniak), co zgodne jest z modą pleniącą się w tym sezonie” – notuje Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl. Czytaj więcej →
„LaBute lubi się wykręcać – tak buduje dialogi, że to bardziej sugestie, niż stwierdzenia, i tak właśnie zachowuje się Mężczyzna. Jedno nie pozostawia wątpliwości – pisarz to krętacz, który ma na uwadze tylko własną korzyść. Kiedy na horyzoncie pojawia się najmniejsze «niebezpieczeństwo» odpowiedzialności za wspólne życie, porzuca kobiety bez słowa pożegnania i nie ma sobie nic do zarzucenia. Jego spotkania z byłymi partnerkami kończą się katastrofą − żadna z nich nie jest gotowa mu wybaczyć, wszystkie czują się wykorzystane i poniżone. Na koniec wyjdzie na jaw, że i motyw podróży psiarza szlakiem dawnych miłości był drański. Ta ostatnia lekcja feminizmu – dodam, że świetnie zagrana, powstały tu pełnokrwiste postaci (kreacja Beaty Ścibakówny jako poniżonej, starszej wiekiem partnerki, która znajduje sposób, aby ośmieszyć byłego kochanka) – sprawia wrażenie delikatnego komentarza do relacji męsko-damskich. Nie mając znamion manifestu, też wpisuje się w nurt feministycznych rozliczeń z męskim szowinizmem. Można być pewnym, że teatr na tym skończy” – swierdza Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna (recenzja w wortalu e-teatr.pl.) Czytaj więcej →
„Uważam, że miarą dobrego spektaklu są emocje, jakie wywołuje, a także stopień zaangażowania publiczności w przedstawioną na scenie historię. Bazując na tych kryteriach, sztuka Kilka dziewczyn na scenie Teatru Narodowego zasługuje na najwyższe noty. To bez wątpienia jeden z najbardziej poruszających spektakli, jakie miałam okazję oglądać na przełomie ostatnich lat. Wielką sztuką jest sprawić, by widz poczuł wszystko to, co mogą czuć bohaterowie sztuki. W przypadku utworu Neila LaBute'a, efekt tego zjawiska jest porażający. Wymęczona siłą emocji, opuściłam budynek Narodowego z myślą, że właśnie taki teatr kocham najbardziej” – dzieli się swoimi wrażeniami w Agnieszka Małgorzata Adamska na blogu Rude Rude Girl. Czytaj więcej →

O kreacjach aktorskich:
„Grzegorz Małecki tworzy swego bohatera z drobnych ale charakterystycznych gestów, mikro grymasów, zachowań, z palety póz, tików, poszarpanych fraz, zawieszonych pytań i bardzo nieszczerych intencji, podszytych egoistyczną, merkantylną motywacją. Gra znakomicie! Zadanie ma trudne, bo w gruncie rzeczy musi pokazać lalusia, czarusia z ambicjami, żądnego pisarskich sukcesów. Człowieka wykształconego ale pozera, karierowicza, krętacza realizującego zamysł bezczelny, plan prostacki, nie prosty. Przyjmującego postawę głupkowatą, z natury psychopatyczną. Naiwnie bezradną i przebiegłą.[...] Skromna, powściągliwa, dobra ale nudna, pospolita, przewidywalna Sam Anny Grycewicz /wzruszająca kobiecość/ jest jego pierwszą miłością i, niestety, jak kolejne dziewczyny, tylko erotycznym doświadczeniem. Wolna, szalona, spontaniczna, artystyczna dusza, seksowna, prowokująca natura Tyler Justyny Kowalskiej/ wściekle zdolna, znakomita kameleonica/pozwala mu eksperymentować, poznawać siebie. Podbój żony przełożonego, Lindsay Beaty Ścibakówny /pociągająca dojrzałość/, pomaga mu w karierze naukowej na uczelni. Dzięki związkowi z nią może awansować, realizowac się zawodowo. Idealną, wymarzoną, kochającą go mocno Bobbi Patrycji Soliman /tajemnica wierności, uzależnienia/, wymienia na młodszy model, z którym chce, jak deklaruje, się ożenić”. (Ewa Bąk, okiem-widza.blogspot.com. Czytaj więcej → )
„Co jest w tej aktorskiej kreacji naprawdę przerażające – to to, że Małecki zagrał ją na w gruncie rzeczy ściszonych rejestrach. Żadnej przesady, grania tematu psychicznego sadyzmu, jakiejkolwiek chorej satysfakcji z czynionego zła. Jego zło jest absolutnie banalne. Rola wspaniała, bardzo zniuansowana, nieprzerysowana w żadnym detalu. Niesłychanie prawdziwa i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby Małeckiego spotkało to, co było udziałem Romana Wilhelmiego po roli Pochronia w filmowych Dziejach grzechu: długo jeszcze spora część widzów nie mogła mu darować tego, co jego postać czyniła na filmowym ekranie. Prywatnie może to mało wygodne, ale paradoksalnie – trudno o większy komplement dla aktora”. „Trzeba powiedzieć, że przedstawienie w Narodowym jest perfekcyjnie wyrównane aktorsko. Cztery sceniczne partnerki Grzegorza Małeckiego, każda inna, każda tworzoną przez siebie postacią demaskująca inną stronę osobowości tego ludzkiego monstrum. Sam Anny Grycewicz wciąż niepogodzona z przeszłością, wciąż chyba kochająca tego człowieka, który złamał jej życie i wraca, by uczynić to jeszcze raz. Zrazu spokojna, zdystansowana, nagle zwalniająca wszystkie hamulce dobrego wychowania, społecznej pozycji dobrej żony i matki, zbierająca się kilka razy do wyjścia, ale przyciągana do swojego oprawcy jakąś magnetyczną siłą, by w końcu wykrzyczeć Mężczyźnie prosto w twarz całą doznaną od niego krzywdę. Pewnie najbardziej brawurowa i efektowna rola Tyler, młodziutkiej artystki uwodzącej Mężczyznę na granicy – może nawet poza granicą – tego, co potocznie określa się jako molestowanie, a co w gruncie rzeczy jest rozpaczliwą próbą przywołania lepszych dni, może nawet powtórnego przyciągnięcia do siebie kochanka, który przecież do niej nie wróci, a pojawił się tylko po to, by skrzywdzić ją po raz drugi. Ta rola jest brawurowa, bo Justyna Kowalska gra ją bardzo odważnie, świetnie podsłuchanym językiem młodych ludzi, kapitalnie przetworzonymi na mowę sceniczną niestarannościami mówienia, uproszczoną melodią dzisiejszej polszczyzny. Jednak nie ma w tym niczego prywatnego – to jest świadomie wykreowany język współczesnej ulicy. [...] Tyler w wykonaniu Justyny Kowalskiej jest wyzywająca, ale w przeciwieństwie do swoich poprzedniczek «przekraczających granice teatru» (jak to się wówczas mawiało) – nie ma w niej nic wulgarnego, co wzmacnia sceniczny efekt. To pogubiona dziewczyna, jeszcze właściwie dziecko, któremu u progu dorosłości przydarzyło się spotkanie z potworem. I z tym doświadczeniem nie umiała sobie poradzić. Podobnie ostatnia z czterech bohaterek, grana przez Patrycję Soliman, wciąż nierozumiejąca, dlaczego ją zostawiono ... [...] Pewnie jedyną osobą, która z Mężczyzną sobie radzi, jest Lindsay, najstarsza ze wszystkich kochanek Mężczyzny, ale i najinteligentniejsza, najbardziej doświadczona. Beata Ścibakówna zagrała ją jako kobietę pewną siebie, swojej siły – i jedyną, która umie grać z psychopatycznym rozmówcą – swoim spokojem, opanowaniem i wewnętrzną siłą. I tylko ona umie nad nim zapanować, jako jedyna zna sztukę manipulowania tym urodzonym manipulatorem. Lindsay Ścibakówny nigdy nie krzyczy – przemawia zimno, tonem osoby nawykłej do rozkazywania. I ona jest właściwie jedyną «nieprzemakalną» wobec gier Mężczyzny – on się jej wyraźnie boi”. (Tomasz Mościcki, Teatralny.pl. Czytaj więcej → )
„Zwornikiem tej inscenizacji jest Grzegorz Małecki – cały czas na scenie. To świetny aktor, który nie ma trudności aby kreować podobne postaci, trochę nonszalanckie, uwikłane, w ostateczności winne. Wyczułem w jego grze jakąś nutę dystansu wobec nie tylko swojej postaci, ale i wymowy całości. Może uznał ją za zbyt toporną jednoznaczną, wręcz publicystyczną. [...] Tu wszystko toczy się bardziej gładko. Zbyt gładko? Świetne są wszystkie kobiety: bardzo zwyczajna Sam (Anna Grycewicz), rozkosznie spragniona używania życia, a przecież wewnętrznie też jakoś zraniona Tyler (Justyna Kowalska), prostolinijna i oskarżycielska Bobbi (Patrycja Soliman). Może najbardziej skomplikowaną, nie pozbawioną humorystycznych cech jest Lindsay Beaty Ścibakówny. Ona ma tyle siły aby upokorzyć naszego everymana”. (Piotr Zaremba, wPolityce.pl. Czytaj więcej → )
„Doskonale dobrana obsada jest jedynym z głównych powodów sukcesu tej sztuki. Spektakl na deskach Teatru Narodowego w Warszawie ogląda się z ogromną przyjemnością, a jednocześnie wydarzenia na scenie wydają się tak realne, że momentami czułam się jak jedna z tych pokrzywdzonych kobiet... [...] Jestem pod ogromnym wrażeniem sztuki Bożeny Suchockiej. Reżyserka postawiła na minimalizm, koncentrując się całkowicie na emocjach i to był strzał w dziesiątkę. Rzadko zdarza mi się zapomnieć, że historia, którą oglądam na scenie jest tylko fikcyjnym utworem. Tym razem jednak fabuła porwała mnie do tego stopnia, że moje uczucia zaczęły żyć własnym życiem. Ogromna w tym zasługa wspaniałej obsady. Fantastyczny Grzegorz Małecki zagrał swoją postać tak przekonująco, że w pewnym momencie zaczęłam go szczerze nienawidzić. Tytułowe dziewczyny wypadły zachwycająco, ale szczególną uwagę zwróciłam na dwie artystki - Beatę Ścibakównę i Patrycję Soliman”. (Agnieszka Małgorzata Adamska, blog Rude Rude Girl. Czytaj więcej → )